– W jakiej sytuacji jesteśmy teraz? To raczkujący kryzys, już się zaczął czy jest w pełni?
– To początek kryzysu. Tak trzeba nazwać obecną sytuację. Rosną ceny energii, żywności i innych produktów oraz usług. I jeszcze będą rosły, bo jesteśmy na początku kryzysu. Inflacja już daje nam się we znaki i nadal tak będzie. Nawet kiedy spadnie, to nie do bardzo niskiego poziomu, bo takim nie możemy nazwać inflacji wynoszącej 10 procent.
Na razie jesteśmy na początku, bo jeszcze do Polaków nie dotarło, w jakiej sytuacji się znaleźliśmy. Konsumpcja, mimo rosnących cen, jest wysoka. Jeszcze wydajemy pieniądze w sklepach, ale to się zmieni.
Sytuacja życiowa wszystkich znacznie się pogorszy. Nie pomogą żadne dopłaty rządowe, bo gdyby chcieć obywatelom zniwelować rosnące ceny energii, to trzeba by wydać 200-300 mld złotych. To nierealne.
Niestety ten kryzys nie zakończy się szybko. Przez ostatnie 30 lat przywykliśmy do obecnego stylu życia. Do tego, że jesteśmy – jako Europejczycy – społeczeństwem zamożnym. Na wiele nas stać. Żyliśmy w świecie konsumpcji, a wygląda na to, że będziemy musieli wrócić do innego stylu życia, który wiedliśmy 30 lat temu. Będziemy musieli wrócić do świata, w którym nie każdego stać na zagraniczne wycieczki, co dziś przecież nie jest żadnym ekscesem.
Będzie to kryzys, z którego będziemy wychodzić długo. Nawet kilkadziesiąt lat.
– Aż tak długo?
– Wskazywanie konkretnego horyzontu czasowego to dziś wróżenie z fusów, ale nie liczmy na to, że ten kryzys skończy się szybko i w ekspresowym tempie wrócimy do tego, co dziś nazywamy normalnością. Winne są ceny energii. Europa – a Polska zwłaszcza – jest uzależniona od węgla. Nie mamy możliwości, aby szybko się o tego rodzaju energetyki uwolnić. Nie jesteśmy w stanie szybko przerzucić się w szerokim zakresie na odnawialne źródła energii. Nie jesteśmy w stanie szybko skończyć z węglem i zastąpić go tańszymi źródłami. Ten proces będzie trwał lata. Weźmy na przykład budowę elektrowni atomowej w Polsce – potrwa 15 lat. Dopiero za 15 lat możemy w Polsce liczyć na tańszą energię elektryczną.
Problemem są też pieniądze, bo szacunki wskazują, że w zmiany w polskiej energetyce trzeba zainwestować 800 mld zł. Tych pieniędzy po prostu nie ma.
– Wojna na Ukrainie. Tak wszystkie kłopoty tłumaczą europejscy i polscy politycy, którzy są u władzy. Ale dobrze wiemy, że nie tylko wojna jest przyczyną złej kondycji polskiej gospodarki. Przecież były wcześniej sygnały, że może stać się coś złego. Czy politycy ich w porę nie odczytali?
– Powinni. Kraje zachodniej Europy powinny wcześniej uniezależnić się od dostaw surowców z Rosji. Była na to szansa, ale trzeba było działać odpowiednio wcześniej. Europa sądziła jednak, że Rosja jest pewnym dostawcą. Że będzie się trzymała uzgodnionych cen. I chociaż Europa nie ma wielu własnych zasobów energetycznych, to niewiele zrobiła na rzecz transformacji energetycznej. Niemcy sądziły, że dostawy gazu i ceny mają przez Rosję zagwarantowane na 20-30 lat.
Ale to tylko część tej układanki. Sytuacja na rynku energii ma wpływ na inflację. Sprzyja jej. A skoro rosną ceny, to wiele osób oczekuje od władzy pomocy. Władza zaczyna sypać dotacjami, a to z kolei sprawia, że inflacja rośnie. Taki kołowrotek.
– Właśnie. Bo jaki sens ma – z jednej strony – podnoszenie stóp procentowych przez Radę Polityki Pieniężnej, a z drugiej sypanie przez rząd dopłatami na prawo i lewo?
– Polityka polskiego rządu obniża skuteczność działania RPP. Dziś, w takiej sytuacji, w jakiej jesteśmy, dalsze podnoszenie stóp procentowych nie ma większego sensu. Przy inflacji wynoszącej 16 procent nie ma znaczenia, czy stopy będą wynosiły 7 procent. To nic nie da.
Nasz rząd postanowił pomóc wszystkim i w efekcie nie pomoże nikomu. Co z tego, że ktoś dostanie do kieszeni kilkaset złotych, skoro przez takie działanie będzie musiał wydać kilkaset złotych więcej na zakupy spożywcze. Taka pomoc to iluzja. Ale rząd chce utrzymywać Polaków w tej iluzji. Na rok przed wyborami rozdaje pieniądze i powie, że dał, a to złe firmy podnoszą ceny.
Jeżeli chcemy zatrzymać inflację, to jest na to kilka sposobów. W pierwszej kolejności trzeba Polaków nakłonić do oszczędzania. Do trzymania pieniędzy w bankach, a taką zachętą może być wyższe oprocentowanie lokat.
– Jak Polacy powinni się przygotować na ten kryzys? Jakie działania w swoich budżetach domowych powinni podjąć już teraz?
– Jest kilka metod, które trzeba ze sobą połączyć. Po pierwsze – trzeba dobrze poznać swój budżet domowy. Dokonać analizy tak porządnej, żeby człowiek obudzony o godzinie 3 w nocy mógł powiedzieć, ile miesięcznie wydaje na rachunki, ile na raty, ile na żywność, ile na inne zakupy. I musi oczywiście wiedzieć, jaki budżet ma do dyspozycji.
Taka analiza jest konieczna, żeby zaplanować wydatki, a te będą rosły. Ocenia się, że żywność podrożeje o 20 procent. Minimum o tyle.
Druga sprawa to zarządzanie swoimi kredytami. Jeżeli kogoś stać, to powinien spłacić lub nadpłacić ten najmocniej obciążający budżet. Odwrotnym wyjściem jest wydłużenie okresu spłaty. Wtedy sumarycznie kredyt będzie wyższy, ale rata miesięczna niższa.
Po trzecie, trzeba przejrzeć swoje oszczędności. Sprawdzić, czy poduszka finansowa jest do wykorzystania, bo może się okazać, że pieniądze są zamrożone. Jeżeli tak jest, to należy podjąć kroki, żeby te środki uwolnić. To jest ten czas, żeby sięgnąć po poduszkę finansową. Tu uchroni nas przed zaciąganiem nowych zobowiązań i długami, bo teraz najważniejsze jest, żeby nie wpaść w pętle długów.
Kolejna sprawa. Przejrzenie wydatków. Na przykład stałych opłat i subskrypcji podłączonych do karty płatniczej. Średnio Polak ma 6-7 takich usług i z części nie korzysta. Śmiało można zrezygnować z kilku, a to da oszczędności nawet kilkuset złotych miesięcznie.
Oszczędzanie na zakupach. Zamiast iść na nie z kartą, lepiej zabrać gotówkę: 50, 100 złotych. I oczywiście mieć ze sobą listę zakupów.
Trzeba też zakupy robić rozsądnie. W polskich domach od 7 do 15 proc. żywności ląduje w koszu na śmieci. To są pieniądze. Nawet jeśli przyjąć, że ktoś wyrzuca do kosza 10 proc. pieniędzy, które wydał na żywność, to rocznie daje to to kilka tysięcy złotych.
I jeszcze jedna ważna sprawa. Oszczędzanie energii. Trzeba sprawdzić, które z urządzeń w domu zużywają najwięcej prądu i ocenić, czy jego działanie jest konieczne. Można wprowadzić ograniczenia i np. zrezygnować z robienia jednego prania w tygodniu.
Dobrym wyjściem jest zmiana taryfy. Jeżeli ktoś pracuje z domu, to powinien wybrać taką, w której energię elektryczną ma tańszą w ciągu dnia, a droższą w weekendy.
Jest jeszcze rezygnacja z pewnych przyjemności. Zawsze podaję przykład kawy na mieście. To kosztuje, a takie wydatki można ograniczyć. Nie mówię, żeby w ogóle zrezygnować z takiej kawy, ale może raz w tygodniu jej nie pić? To na pewno przełoży się na mniejsze wydatki.
Maciej Samcik
dziennikarz ekonomiczny i bloger. Przez lata jeden z głównych autorów ekonomicznych w „Gazecie Wyborczej”; obecnie prowadzi stronę subiektywnieofinansach.pl. W 2014 r. został laureatem najważniejszej nagrody dziennikarskiej roku – Grand Press Economy
Napisz komentarz
Komentarze